Heather Morris stworzyła naprawdę wzruszającą historię przedstawiającą losy Lalego Sokołowa, który trafił do Auschwitz i znalazł tam miłość swojego życia. Biorąc jednak pod uwagę, że jest to książka historyczna, to jestem rozczarowany, bo z przedstawieniem prawdziwych wydarzeń pozycja ta ma niewiele wspólnego.
23 kwietnia 1942 roku. Główny bohater jako dwudziestosześciolatek trafia do jednego z obozów koncentracyjnych i po kilku miesiącach zostaje osobą, której zadaniem było tatuowanie numerów na przedramionach przybywających do łagrów. Podczas jednego z dni pracy, na swojej drodze spotkał młodą, przerażoną dziewczynę, Gitę, w której zakochał się od pierwszego wejrzenia. Nawiązał z nią kontakt, a następnie, dzięki wyższej pozycji w obozie w porównaniu z innymi więźniami, pomagał jej przetrwać. Po zakończeniu II Wojny Światowej odnaleźli się, pobrali i spędzili razem resztę życia.
Pierwsze, co rzuca się w oczy podczas lektury, to wzruszająca historia, która mimo wielu przeciwności i momentów zwątpienia pary, zakończyła się happy endem. Lektura wciągnęła mnie już od pierwszej strony i z zainteresowaniem sprawdzałem, jak Lale radził sobie w tych arcytrudnych warunkach. Czy mimo upływu czasu dalej miał nadzieję na ocalenie? Czy widząc te wszystkie okrucieństwa z bliska, dalej wierzył w Boga?
Jednym z głównych aspektów, dzięki któremu zdecydowałem się zasiąść do tej książki był fakt, że temat II Wojny Światowej zawsze mnie interesował i znacznie chętniej w szkole czytałem lektury właśnie o tej tematyce. Dlatego pragnąłem od środka poznać realia obozu koncentracyjnego, bo przecież książka oparta jest na wspomnieniach byłego więźnia, który przebywał tam przez ponad trzy lata. Dodatkowo pełnił dosyć ważną funkcję w porównaniu do innych prac wykonywanych w lagrach.

Podczas czytania zastanawiały mnie różne wydarzenia opisane w książce, na przykład dziwne zachowania esesmanów, którzy pozwalali Lalemu na zdecydowanie więcej rzeczy niż można było się spodziewać. Miałem również wątpliwości co do rzetelności pozycji, czytając fragment o rozegranym meczu piłkarskim, którego rzekomą nagrodą była statuetka pierwszych zorganizowanych Mistrzostw świata w piłce nożnej. Ta miała należeć do Francji, choć nie trzeba uważać się za wielkiego eksperta by stwierdzić, że triumfatorem rozgrywek z 1930 roku był Urugwaj. Po zakończonej lekturze pragnąłem dowiedzieć się więcej i przekonać się, czy moje przypuszczenia były słuszne. Nie musiałem długo szukać, a natrafiłem na długi tekst Wandy Witek-Malickiej z Centrum Badań Muzeum Auschwitz, która rozstrzyga każdą moją wątpliwość. I okazało się, że tych nieprawidłowości jest multum.
Nie chcę iść aż tak daleko i twierdzić, że zostałem oszukany przez autorkę, ale na pewno rozczarowany. Bo spodziewałem się jednak, że książka promowana w mediach jako „oparta na faktach” będzie miała więcej wspólnego z obozową rzeczywistością niż tylko tytuł. Bo to, że Lale Sokołow trafił do Auschwitz i pracował tam jako „Tätowierer”, wiedziałem jeszcze przed rozpoczęciem lektury.
Czy mimo to warto sięgnąć po tę książkę? Myślę, że tak. Jednak z pewnością nie należy tej pozycji traktować jako lektury historycznej, a co gorsza, kreować swoją opinię na temat obozu koncentracyjnego na podstawie „Tatuażysty z Auschwitz”. Bo o ile historię Lalego Sokołowa można kupić, tak w tej sytuacji kompletnym nieporozumieniem jest liczba nieprawidłowości zamieszczonych w książce Heather Morris.
Kontakt: pawell@przeczytane.net