Po bardzo dobrze skonstruowanej linii fabularnej „Zarzutu” można było pomyśleć, że Steve Cavanagh polubił się z intrygami. Tym razem nie poszedł jednak o krok dalej. Co to to nie! Zamiast tego, dał potężnego susa, wrzucając na ring Eddiego Flynna i kompletnego szaleńca, który nie cofnie się przed niczym.
Materiał powstał dzięki współpracy z Wydawnictwem Albatros.
„Trzynaście” Steve Cavanagh
Muszę zaznaczyć, że nie jestem wielką fanką pochłaniania książki za książką jednego autora. Cenię sobie różnorodność. No, chyba że chodzi o kryminalne serie, które kończą się nagłym zawieszeniem akcji. Tak się jednak złożyło, że wpadły mi w ręce trzy tomy o Eddiem Flynnie. I wiecie co? Niczego nie żałuję.
Tylko w taki sposób, nie przeskakując tematycznie, można dostrzec, jak rozwinął się warsztat Steve’a Cavanagha. A trzeba przyznać, że autor poczynił postępy i to w bardzo dobrym kierunku. Porównując „Obronę”, czyli powieść wprowadzającą do życia prawnika, który bynajmniej nie zawsze był z prawem za pan brat, z „Trzynaście”, można odnieść wrażenie, że Irlandczyk dojrzał i wyraźnie wyklarował swój styl.
Początkowo borykał się z dylematem, czy chce być bardziej kojarzony jako pisarz utworów sensacyjnych czy thrillerów prawniczych, co miało realne przełożenie na to, w jaki sposób był odbierany jego bohater. I tak -zdecydowanie bardziej był Jasonem Stathamem z filmu „Transporter” niż wziętym prawnikiem o szemranej przeszłości. A chyba nie do końca o to chodziło Cavanaghowi, bo już wtedy dało się odczuć, że znacznie lepiej operuje słowem na sali sądowej niż gdy zegar tyka, kule świszczą obok uszu, a butle z kwasem wybuchają.
Eddie Flynn w najlepszym wydaniu
Eddie Flynn z powieści „Trzynaście” to (póki co) Eddie w najlepszym wydaniu. Gdyby nim nie był, to z pewnością nawet nie podjąłby rękawicy i nie zdecydowałby się na obronę Roberta Solomona. Hollywoodzki aktor ugrzązł po uszy w bagnie, bowiem wszystkie dowody wskazują na to, że zabił swoją żonę i jej kochanka. Prawnik gra va banque. Przecież odmówiłby bez mrugnięcia okiem, gdyby nie wierzył w jego niewinność. Problem jednak w tym, że nie tylko będzie musiał przeprowadzić własne dochodzenie, ale i zmierzyć się z nieprzychylnym wzrokiem ławy przysięgłych.
„Trzynaście” ma dwa bardzo mocne punkty: intrygę i portret psychologiczny Joshuy Kane’a, który próbuje pociągać za sznurki w czasie procesu. Pierwszy ma za sobą bardzo dobrze wyłuszczony modus operandi, na pierwszy rzut oka przywołujący skojarzenia klasycznej kinematografii z tego gatunku. Chociaż może akurat w tym przypadku, biorąc pod uwagę przedmiot, bardziej trafne byłoby nawiązanie do gry „Heavy Rain”. Morderca pozostawia po sobie charakterystyczny symbol, którego znaczenie jest w stanie rozszyfrować jedynie czujny detektyw (lub prawnik, bo dlaczego nie).
Te dwa elementy sprytnie się przeplatają, dzięki czemu czytelnik nie jest przytłoczony ani jednym, ani drugim. Wręcz przeciwnie – czasem można mieć wrażenie, że retrospekcje wyjaśniające kwestie, które ukształtowały Kane’a, są bardziej wciągające niż główna oś fabularna.
Eddie, czyli awanturniczy prawnik
Nie zrozumcie mnie źle, to bynajmniej nie jest krytyka. Po prostu Steve Cavanagh tak pieczołowicie maluje jego portret psychologiczny, odsłaniając kolejne karty z jego przeszłości, że chcemy ich więcej i więcej. Są one na tyle istotne, że pozwalają lepiej zrozumieć, co nim kieruje i dlaczego wybrał sobie taką misję.
Dlatego właśnie pisarz zdecydował się na nowy zabieg, swego rodzaju dwugłos. Flynn i Kane opowiadają swoje własne wersje zdarzeń. W ten sposób awanturniczy prawnik został w znacznie większym stopniu przesunięty na salę rozpraw, żeby tam wykorzystać swój potencjał, manewrując zeznaniami świadków i łapiąc ich na pozornie nic nieznaczących nieścisłościach. Coś za coś – tym razem mniej dowiadujemy się o jego przeszłości. Co prawda wiele zostało powiedziane w poprzednich częściach, ale muszę przyznać, że to, w jaki sposób autor motywował proces decyzyjny swojego protagonisty, było bardzo istotnym uzupełnieniem historii, dzięki czemu każdy jego wybór dało się obronić. Ma to jednak o tyle sensu dla rozwoju fabuły, że Eddie potrzebuje znacznie więcej uwagi i czystego umysłu, żeby przeanalizować każdy detal tego brutalnego morderstwa. A tym samym czytelnik, który współodczuwa proces, nie odnalazłby się w natłoku informacji, gdyby dostał jeszcze dodatkowe rozpraszacze.
„Trzynaście” Steve Cavanagh – recenzja
W tym dwugłosie jest coś fascynującego. Dostajemy klucze do umysłu człowieka, który nie cofnie się przed nikim i niczym – najważniejsza jest idea. I muszę przyznać, że gdybym nie znała twórczości autora albo nie wiedziała, że to thriller prawniczy, pomyślałabym, że powieść nosi ślady science-fiction. Kane cierpi na analgezję wrodzoną, przez co receptory bólu w jego mózgu nie funkcjonują, a dodatkowo swoim postępowaniem przypomina zmiennokształtnego, czyli istotę, która jest w stanie przemienić się w dowolną postać. Im bardziej jednak zagłębiamy się w jego opowieść, tym bardziej jesteśmy skłonni w nią uwierzyć. Nie jest wydumaną opowiastką o czarnym charakterze, który trafił pod nóż naukowców ze strefy 51.
Steve Cavanagh nie przestaje zaskakiwać. Po bardzo dobrym „Zarzucie”, w którym wyklarował się kierunek jego rozwoju pisarskiego, w powieści „Trzynaście” dorzuca pogłębioną analizę psychologiczną. Trzeba dobitnie podkreślić, że w tym zakresie operuje słowem pisanym prawie tak dobrze, jak w sekwencjach poświęconych wydarzeniom na sali sądowej.
A to całkiem nieźle rokuje na jego pisarską przyszłość.
Spodobał Ci się ten artykuł? Udostępnij go znajomym!