Kiedy wskakuje w garnitur jest nie do powstrzymania. Zresztą na co dzień też. Eddie Flynn to kanciarz jakich mało, a na dodatek został wplątany w zatargi rosyjskiej mafii. Brzmi niewiarygodnie? Trochę takie jest, bowiem pierwszy tom serii Steve’a Cavanagha to mieszanka solidnego prawniczego thrillera i przeciętnego kina akcji.
„Obrona” Steve Cavanagh
Nie przywidziało wam się. Tak, mowa o „kinie akcji”. Irlandzki pisarz mógłby z powodzeniem skrócić tę historię i w takiej formie przedstawić ją hollywoodzkim producentom. Jestem pewna, że nie byliby rozczarowani, bo nie brakuje wybuchających budynków, pędzących motocykli i strzałów z Beretty.
Eddie Flynn również bez większych problemów dałby radę kupić amerykańską publiczność. Do sądowego światka trafił przez przypadek, nosząc na piersi odznakę mistrza kantowania i oszustw ubezpieczeniowych. I kiedy wydawało się, że już na dobre odpuścił sobie prawniczy fach, siłą wciągnięto go w rozgrywki rosyjskiej mafii. Albo w ciągu 48 godzin wybroni jej szefa Olega Wołczeka, albo bomba na plecach prawnika zostanie zdetonowana, a jego córka zginie.
Przeczytaj także: „PÓŁ NA PÓŁ” STEVE CAVANAGH – RECENZJA
Szkopuł w tym, że amerykańscy reżyserzy mieliby twardy orzech do zgryzienia, żeby odwzorować jego postać na dużym ekranie. Jednocześnie w jego rolę musieliby się wcielić Jason Statham (najlepiej żywcem wyciągnięty z filmu „Transporter”) i Gabriel Macht (bezpośrednio przeniesiony z serialu „W garniturach”). Widzicie na czym polega problem? W Eddiego Flynna trudno uwierzyć.
Za co warto pochwalić Steve’a Cavanagha?
Nie zrozumcie mnie źle, nie wymagam, żeby tego typu historie były do bólu wiarygodne. Niestety ta jest bardzo nierówna. Przede wszystkim na samym początku bardzo trudno wczuć się w to, co przydarzyło się głównemu bohaterowi. I nie byłoby w tym nic złego, że autor od pierwszych zdań wskakuje na poziom podwyższonego, a nawet najwyższego, napięcia, gdyby nie to, że później to napięcie gwałtownie spada. Momentami do całkowitej awarii zasilania. Brakuje wyważenia. Albo słyszymy pisk opon w uszach, czujemy pistolet wciskający się między żebra, a między naszymi nogami plącze się odcięta głowa, albo – wręcz przeciwnie – lądujemy w sądzie lub w przeszłości Eddiego Flynna, zderzając się ze ścianą tekstu.
Byłby to wręcz idealny zabieg, gdyby nie ciągłe zmiany dynamiki, które sprawiają, że dość często lektura tej pozycji okazuje się być męcząca. W jednej chwili chcemy więcej, tempo jest maksymalnie podkręcone, a w drugiej… zostajemy brutalnie sprowadzeni do najniższego poziomu. Brakuje płynnego przejścia między poszczególnymi sekwencjami.
Trzeba jednak przyznać, że w obu wersjach – zarówno Stathamowej, jak i Machtowej – Eddie Flynn jest świetnie zarysowany. Stopniowo odsłaniamy poszczególne karty jego historii, sięgamy głębiej do jego przeszłości, dowiadujemy się, co go ukształtowało. Wszak nagle nie nauczył się kraść portfeli czy analizować każdy szczegół otoczenia. W jego postępowaniu nie ma przypadku, motywy i zachowania są wyjaśnione, nie biorą się znikąd. Nie sposób jednak nie odnieść wrażenia, że od strony stricte technicznej, bohaterowi znacznie bardziej do twarzy w garniturze (przecież autor zna salę sądową od podszewki!). Każda rozprawa jest unikalna, a dialogi są tak zgrabnie skonstruowane, że właśnie przez nie przygryzamy wargi, bo często są znacznie bardziej emocjonujące niż kolejna przeprawa po gzymsie. I za to wielki plus, Panie Cavanagh.
Eddie Flynn, czyli masa inspiracji
Warto jednak zauważyć, że pierwszy tom serii o Eddiem nosi ślady różnych inspiracji. Na jednym biegunie mamy do czynienia z włoskim mafiosem, który jest strasznie stereotypowy w swoich nawiązaniach do rodziny jako największej wartości. Natomiast na przeciwległym rysują się retrospekcje, które z powodzeniem mógłby wykorzystać Guy Ritchie pracując nad swoją kolejną produkcją. W niektórych rozdziałach aż czuć klimat żywcem wyjęty z filmu „Porachunki”.
Bynajmniej nie ma w tym nic złego. Steve Cavanagh dość zręcznie bawi się formą, a jego bohaterowie są bardzo charakterystyczni. Kiedy jeden śpi w kapeluszu po dziadku, drugi nosi lśniący garnitur i głośno żuje gumę. Te wszystkie elementy działają na wyobraźnię i w niemałym stopniu rekompensują kłopoty pisarza z przejściem z sekwencji pościgowej do sceny sądowej.
„Obrona” Steve Cavanagh – recenzja
Tylko że historia jest tak bogata w mniejsze opowieści, szczegóły i różne dygresje, że gdzieś po drodze gubi się ta bomba, którą Eddie Flynn ma z założenia ciągle dźwigać na plecach. Owszem, dużo dzieje się wokół niej, ale prawnik tylko na samym początku poci się ze strachu. Niewiarygodnie szybko przechodzi z nią do porządku dziennego. Niemniej jednak irlandzkiemu pisarzowi trzeba oddać, że stworzył historię, która jest w stanie przekonać do siebie czytelników z dwóch obozów: zarówno tych, którzy preferują książki sensacyjne, jak i wielbicieli thrillerów prawniczych.
Jeśli chcesz nas wesprzeć, postaw nam KAWĘ! Zastrzyk energii gwarantowany!
Więcej ciekawostek o literaturze znajdziesz na naszym Facebooku, X-ie (dawniej Twitterze) i Instagramie!
Spodobał Ci się ten artykuł? Udostępnij go znajomym!